Podróże po Stanach
Na początek fragment listu, który wysłałem tego dnia. „No to ja już nie wiem. To ja już zupełnie głupi jestem. Teraz to już na pewno nie będę potrafił wskazać najładniejszego miejsca w naszej podróży. Do Yellowstone i Zion dołączyło jeszcze jezioro Powella. Wiedzieliśmy, że będzie tu ładnie, no ale, że aż tak – tego przewidzieć się nie dało”.
Nic dodać, nic ująć. Rzeczywiście wskazać najciekawsze, najbardziej urocze miejsce na trasie naszej wyprawy jest rzeczą niemożliwą. Zwłaszcza po dniu spędzonym na jeziorze Lake Powell. Bo jak można powiedzieć, że Park Yellowstone był najpiękniejszy, gdy widzieliśmy Jezioro Powella. I jak wskazać na Jezioro Powella, gdy widzieliśmy niezwykłe Yellowstone. No nie sposób. A jak do tego dorzucimy Wielki Kanion, Park Arches, albo Canyonlands – to już na pewno wybór miejsca zasługującego na określenie „NAJ” będzie niemożliwy.
Na początek kilka zdjęć - wizytówek tego dnia
Dzień 16 był dniem wypoczynkowym – to poza dyskusją. Przejechaliśmy tylko 21 mil, czyli tyle co nic. Ale taki dzień był potrzebny. Chwila wypoczynku (choć bez przesady), zakupy na kolejne dni, kupowanie pamiątek – kiedyś trzeba było znaleźć na to czas. A jednocześnie z turystycznego punktu widzenia ten dzień zasłużył sobie na złoty medal. Wycieczka po Jeziorze Powella, wykupiona jeszcze w Łodzi, okazała się strzałem w dziesiątkę.
Ale zacznijmy od początku. Tylko gdzie jest początek ? Hmm….. Pewnie wszystko zaczęło się trzy lata wcześniej. Byliśmy wtedy w Page, czekaliśmy na samochód, który miał nas zawieść do Kanionu Antylopy i dla zabicia czasu oglądaliśmy okoliczne sklepy z pamiątkami. A pośród setek różnych różności były też wspaniałe zdjęcia wykonane na Jeziorze Powella. I tak sobie wtedy pomyślałem, że fajnie byłoby popływać po tym jeziorze. Wtedy plan tego nie przewidywał. Teraz, planując wyprawę, postanowiłem to nadrobić. Więc zarządzone zostało internetowe rozpoznanie, które dało wynik pozytywny. Spośród różnych możliwych wycieczek „pływających”, wybrana została wersja najciekawsza i w efekcie wykupione zostały dwa bilety na 6 godzinną przejażdżkę po Jeziorze Powella, w trakcie której miała się odbyć piesza wędrówka do łuku skalnego Rainbow Arch.
Wycieczka miała się rozpocząć około południa, więc rano mieliśmy jeszcze sporo czasu na odsapnięcie. Po raz pierwszy - i w zasadzie ostatni - nie musieliśmy się nigdzie spieszyć. Spokojnie zjedliśmy śniadanie i podjechaliśmy do „miasta”. Sądziliśmy, że to „miasto” jest troszkę dalej, ale ono było tuż przy hotelu. Przy tej okazji pozwolę sobie na dygresją na temat hotelu. Hotele w Page są generalnie drogie i często brakuje w nich miejsc. Nasz hotel był dosyć tani, był też dosyć porządny z dobrym śniadaniem i ładnym ogrodem. Ale gdy poprzedniego dnia w końcu do niego dojechaliśmy, kobieta siedząca w recepcji przywitała nas w sposób będący zaprzeczeniem amerykańskiej uprzejmości. Ona coś podliczała. My grzecznie powiedzieliśmy dzień dobry – po angielsku rzecz jasna, a ona dalej stukała w kalkulator. Położyliśmy naszą rezerwację, a ona dalej swoje. I ani „be”, ani „me” ani „kuku-ryku”. W końcu wydrukowała formularze rezerwacyjne, bardzo sprawnie zresztą, dała klucze, ale było to wszystko takie zupełnie nie amerykańskie. Nie było w tym ani grama uprzejmości typowej dla Stanów. No ale jedna kobieta nie była w stanie popsuć naszej opinii o uprzejmości mieszkańców USA. Była tylko wyjątkiem od reguły.
Nasz wyjazd zbliżał się niestety do końca, więc trzeba było intensywnie myśleć o kupowaniu prezentów i pamiątek. W Page było trochę sklepów z różnymi różnościami, więc było gdzie szukać. Troszkę prezentów kupiliśmy, ale jeszcze nie wszystkie, bo ceny nie były przyjazne, a i Agnieszka była wyjątkowo niezdecydowana. Były sklepy z wyrobami indiańskimi, bardzo ładnymi, ale też wyjątkowo drogimi. Więc z indiańskich rzeczy kupiliśmy ostatecznie tylko fajne T-shirty – w tym jeden dla mnie.
Zakupy zajęły nam troszkę czasu więc musieliśmy szybko wracać do hotelu i jechać na przystań, która jest kilka lub kilkanaście kilometrów od Page. Po drodze przejechaliśmy przez rzekę Kolorado. Jaka jest Rzeka Kolorado - każdy słyszał. Płynie przez pół Ameryki i zajmuje się rzeźbieniem kanionów :). Jej największym osiągnięciem jest oczywiście Wielki Kanion Kolorado, ale nie tylko. Amerykanie postanowili wykorzystać siłę rzeki i w dwóch miejscach przegrodzili ją tamami. Pierwsza, ta najbardziej znana tama, jest w pobliżu Las Vegas. To słynna zapora Hoovera. Poziom wody w naturalny sposób się przed tamą podniósł. Powstała potężna elektrownia wodna, a kaniony zamieniły się w Jezioro Lake Mead, o długości 180 km, otoczone przez czerwone i pomarańczowe skały. Druga potężna zapora powstała w Page i jest niewiele niższa od zapory Hoovera. Ma aż 220 metrów wysokości. Biorąc pod uwagę, że jedno piętro w bloku to mniej więcej 3 metry, wyjdzie nam, że zapora jest wyższa niż 7 dziesięciopiętrowych wieżowców stojących jeden na drugi. Nieźle. Elektrownia zbudowana „na bazie” zapory dostarcza energię do trzech stanów. Nie są one co prawda najsilniej zaludnione, ale to i tak to niezły wynik. W wyniku zbudowania tamy powstało właśnie Jezioro Powella. Jezioro to jest zdecydowanie większe od Lake Mead. Jego długość wynosi 299 km (!!!), a długość linii brzegowej przekracza 3000 km . To więcej niż długość amerykańskiego wybrzeża Pacyfiku. A jeżeli jesteśmy przy liczbach, to dodam jeszcze, że maksymalna głębokość jeziora sięga 170 metrów, a jego powierzchnia wynosi 1627 km2. Poniżej kilka zdjęć z początku trasy. Zachwycaliśmy się od samego początku, ale ten pierwszy odcinek to jeszcze nie to.
Opisując jezioro Powella wypada powiedzieć kilka słów na temat tego kim był tenże Powell. To był bardzo ciekawy człowiek - niespokojny duch, wojownik, odkrywca i naukowiec w jednej osobie. Poniżej notka z Wikipedii.
„John Wesley Powell (ur. 24 marca 1834 roku, zm. 23 września 1902 roku.). To amerykański żołnierz, geolog i odkrywca. Podczas wojny secesyjnej walczył po stronie Unii. W bitwie pod Shiloh w 1962 roku stracił prawą rękę. Po wojnie przez dwa lata uczył geologii na uniwersytecie w Illinois. Później został przywódcą wyprawy, która w 1869 roku jako pierwsza przebyła Wielki Kanion Kolorado/ W 1881 roku został drugim w historii dyrektorem Unitet States Geological Survey. Funkcję tę pełnił do 1894 roku. Był jednym z założycieli National Geographic Society w 1888 roku.
Powell już jako młody człowiek był bardzo niespokojny. Organizował z kolegami małe przyrodnicze wyprawy, spływali kilka razy rzeką Missisipi, ale nie tylko. Były i inne rzeki i były też wielomiesięczne wyprawy piesze. Krótko mówiąc, już jako student nie umiał usiedzieć na miejscu. A jednocześnie intensywnie się kształcił w kierunkach przyrodniczych. Szczególnie pasjonowała go geologia. Mimo utraty ręki, pozostał w wojsku i dalej walczył. Odważny człowiek. Od 1867 roku organizował szereg wypraw w Góry Skaliste i w zupełnie nieodkryte rejony rzeki Zielonej i rzeki Kolorado. Jedna z największych wypraw zaczęła się w miejscowości Green River w stanie Wyoming. Tam grupa śmiałków z Powellem na czele wsiadła na tratwy i spłynęła kilkaset kilometrów tą rzeką aż do rzeki Kolorado w rejonie Moab. Nasza wyprawa kilkakrotnie krzyżowała się z trasami wypraw Powella. Tylko my mieliśmy niewątpliwie dużo łatwiej. Poniżej kilka kolejnych zdjęć z naszego rejsu.
Tu gdzie teraz jest jezioro Powella płynęła sobie w głębokim kanionie rzeka Kolorado. Przedzierała się przez suche niegościnne tereny, gdzie króluje kolor pomarańczowo – czerwono – brązowy. Malownicze tereny, ale niespecjalnie nadające się do życia. Rzeka Kolorado miała liczne dopływy, które wycinały w skałach swoje kaniony. Po zbudowaniu tamy i podniesieniu poziomu wody utworzyło się jezioro, którego linia brzegowa jest wyjątkowo urozmaicona. To z powodu wcześniejszego istnienia tych licznych kanionów – głównego rzeki Kolorado i bocznych utworzonych przez dopływy. Stąd się też wzięła rekordowa długość linii brzegowej – ponad 3000 kilometrów. Żeby to wyjaśnić jeszcze lepiej, zamieszczam zdjęcie satelitarne jeziora, na którym zaznaczyłem Page, przystań czyli początek naszej trasy i Rainbow Bridge – cel wycieczki.
A poniżej końcówka trasy
Jak już wspomniałem, tak ukształtowana linia brzegowa jeziora
jest dłuższa od linii brzegowej USA od strony Pacyfiku. I od razu widać, że
obejście Jeziora Powella pieszo nie jest możliwe. objechanie samochodem też
odpada, bo wokół jeziora są niegościnne tereny. Gołe pomarańczowo – żółto –
biało – czerwone – brązowe skały ciągną się na dziesiątki mil. To tereny
piękne, ale trudnodostępne, praktycznie bez dróg. Jezioro jest nie tylko bardzo
długie, ale ma dodatkowo wiele odnóg. Na końcu jednej z nich zaczynała się
nasza krótka piesza wycieczka do łuku Rainbow Bridge. Ale o tym nieco później.
Przystań skąd wypływaliśmy jest częścią większego „ośrodka” –
Lake Powell Resort – zarządzającego turystyką na Jeziorze Powella. Jest tutaj
duży hotel zajmujący kilka budynków, jest camping, są sklepy, przystań dla
statków wycieczkowych i ogromna przystań dla dużych łodzi turystycznych. Są większe i mniejsze ale są to łodzie
motorowe , a nie żaglówki. Dla wielu osób wynajęcie takiej łodzi jest sposobem
na spędzenie wakacji. Jednym z istotnych elementów wyposażenia była zawsze
ślizgawka z górnego pokładu, przy pomocy której można się wygodnie „wchlupnąć”
do wody.
Na
przystań przyjechaliśmy odrobinkę za wcześnie, więc mieliśmy czas na zwiedzenie
sklepu z pamiątkami, gdzie było bardzo dużo ładnych indiańskich wyrobów. Kupiliśmy
nawet kolejnego, sympatycznego kaczyna, tym razem dla Marty.
Wykupiona
przez nas wycieczka stateczkiem po jeziorze była niezwykle piękna od samego
początku. Nie przypuszczaliśmy, że będzie aż tak ładnie. Ale im dalej, tym było
ładniej. Na początku trasy jezioro jest rozlane bardzo szeroko i płynie się w
dużej odległości od skał.
Pogoda
była fantastyczna. Było bardzo gorąco, ale na wodzie nie czuło się tego. Nasz
stateczek miał dwa pokłady – dolny zakryty i górny otwarty na wszystkie strony.
Wybraliśmy oczywiście ten górny, bo stąd widoki
były znacznie lepsze. Aparat fotograficzny był w ciągłym użyciu. Na początku rejsu każdy kto chciał dostał
słuchawki i mógł sobie posłuchać wykładu na temat jeziora Powella, naszej trasy, widocznych
skał, itd.
Tama
„Glen Canyon Dam” została zbudowana w latach 1959 – 1969, a więc stosunkowo
niedawno. Budowę rozpoczęto w Waszyngtonie, dokładnie w Białym Domu. Prezydent
Stanów Zjednoczonych nacisnął przycisk na swoim biurku w Gabinecie Owalnym i
odpalił w ten sposób liczne ładunki wybuchowe kilka tysięcy mil dalej. Bo
początek budowy polegał na stworzeniu tuneli, do których skierowano rzekę
Kolorado, aby w miejscu budowy tamy przestała na jakiś czas płynąć rzeka. Beton stanowiący budulec tamy lano bez
przerwy, dwadzieścia cztery godziny na dobę przez ponad trzy lata.
Jezioro jest
przepiękne, ale budowa tamy i stworzenie jeziora budziło i budzi do dziś
liczne kontrowersje. W sposób nieodwracalny zniszczono stan naturalny. Piękne
kaniony boczne (ponad 80), liczne rzeki, oazy zieleni, naturalne mosty skalne –
to wszystko zniknęło w sposób nieodwracalny. W rejonie gdzie jest teraz jezioro
było wiele stanowisk archeologicznych, w miejscach dawnych osad Indiańskich,
takich jak w Mesa Verde. To wszystko też zniknęło pod wodą. Trochę szkoda.
Każdy
pokład miał przydzielonego opiekuna. Nasz opiekun miał mundur żeglarski, był
siwy, miał wąsy i wyglądał jak stary wilk morski. Kto chciał pogadać to się do
niego przysiadał i sobie rozmawiali. Puszczał też w obieg albumy ze zdjęciami
okolic. Rejs w jedną stronę trwał 2
godziny, a ponieważ stateczek był bardzo szybki w ciągu tych dwóch godzin
pokonaliśmy 80 km. Kawał drogi. Jezioro stawało się coraz węższe, wpływaliśmy w
coraz węższe odnogi. Robiło się coraz piękniej.
A celem była przystań – taki długi pomost na końcu odnogi.
lTutaj
stateczek zacumował i stąd rozpoczęła się krótka wędrówka do słynnego łuku
skalnego Rainbow Arch. Jest to jeden z największych łuków skalnych na świecie.
Ma 88 metrów wysokości i 83 metry szerokości. Swoim kształtem i szerokością
przypomina łuk tęczy. Most znajduje się w terenach trudnodostępnych. Jeziora kiedyś nie było i dotrzeć tutaj było
niezmiernie ciężko. Most został odkryty dla świata dopiero w roku 1909, czyli
niewiele więcej niż 100 lat temu. Ale oczywiście rdzenni mieszkańcy znali go
dobrze. To przedmiot kultu Indian Navajo. Łuk jest symbolem bóstwa odpowiedzialnego
za powstawanie chmur, deszczu i tęczy, czyli wszystkiego co niezbędne do
przeżycia na pustyni.
Informacje
o istnieniu mostu dochodziły do świata cywilizowanego od 1800 roku. Słyszeli o
nim kowboje i traperzy. Ale były to wieści niepotwierdzone i nieudokumentowane.
Dopiero w 1909 roku wyruszyły dwie wyprawy na poszukiwanie tego legendarnego
łuku. Po połączeniu sił, most został odkryty latem 1909 roku. Rok później
prezydent ogłosił, że ustanawia Rainbow Bridge pomnikiem narodowym. Most jednak cały czas był rzadko odwiedzany
przez turystów, bo dotarcie do niego nie było łatwe. Dopiero powstanie Jeziora
Powella zmieniło sytuację radykalnie. Teraz od przystani do mostu wędruje się
kilkanaście minut. A droga, jak widać niżej, jest niezwykle piękna.
Przy
schodzeniu ze statku każdy dostał butelkę wody na drogę, bo upał był straszny.
Na wodzie tak się tego nie czuło, ale na lądzie, wśród rozgrzanych skał, było
zupełnie inaczej. Szło się ciężko. Ale
warto było iść. Łuk jest piękny, choć zupełnie się nie czuło, że jest on taki
duży. 88 metrów wysokości to przecież trzydzieści pięter. Wydaje się znacznie mniejszy. Pod mostem
czekało na nas dwóch strażników parkowych, którzy przyszli tutaj, aby podzielić
się swoją wiedzą. Mieli modele gipsowe, które przedstawiały proces tworzenia
się mostu. Mieli odznaki dla dzieciaków i książeczki do zbierania punktów.
Jeden chłopczyk miał widocznie dużo zasług turystycznych, bo został pasowany na
młodzieżowego strażnika parku. Był dumny jak paw. Przeprowadzony został też
wykład na temat geologii tych terenów. Podobno żyły tutaj dinozaury. Pokazano
nam zagłębienia, które miały być zachowanymi śladami dinozaurów. Obecność
strażników i to co robili, stanowiło dla
nas kolejny dowód jak bardzo w Stanach dba się o popularyzację przyrody.
Strażnicy grzecznie poprosili,
żeby pod most nie wchodzić, nie wdrapywać się na niego, bo to obiekt kultu
Indian, święte dla nich miejsce i nie wypada. Nie był to wyraźny zakaz, tylko
prośba. Każdy się grzecznie do niej zastosował.
Poniżej
ślad dinozaura – podobno rzecz jasna.
Upał był niesamowity. Przy łuku była taka zadaszona wiata, żeby słabszy turysta, mniej odporny na upał, mógł znaleźć odrobinę cienia. Podobna wiata była w połowie drogi.
Droga powrotna była równie piękna.
Ten
jaśniejszy kolor skał na dole wyznacza poziom, do którego dochodzi woda, w
okresach bardziej deszczowych.
Cała wycieczka zajęła około 6
godzin. Byliśmy z niej bardzo zadowoleni. Co prawda do hotelu wróciliśmy późno,
jak zwykle. Musieliśmy zrobić jeszcze zakupy na kolejne dni, ale niewątpliwie
był to dzień wypoczynkowy. Poza dyskusją. I na koniec ostatnia partia zdjęć z
rejsu powrotnego.
I nie tylko
Opisuję podróż z 2012 roku. Pamiętam to wszystko jakby było
wczoraj a minęło już 5 lat. Ciekawy ten ludzki mózg. Gdzie się w nim to
wszystko mieści. Skąd się biorą sny, w których występują osoby, z którymi nie
miałem kontaktu od lat. Gdzie ukryta jest pamięć o rzeczach jakże minionych
sprzed 5, 10, 15, 30 …. Lat. I dlaczego żadna komórka nie chce mi podpowiedzieć
gdzie schowałem mój stary, ale dobry obiektyw 18-55, choć zrobić to musiałem
niedawno. Może szkoda, że pewne stare zdarzenia zajmują za dużą część pamięci i
na te bieżące nie ma wystarczająco dużo miejsca, a może to dobrze, że tak jest.
Dzięki temu nieraz coś miłego powróci.
A tu i teraz nic szczególnego nie zaszło. Mieszkamy sobie w
trójkę z kotem Pusią i psem Reksiem i nikt już nie chce uciekać do starego
mieszkania. Kot Pusia, w końcu poczuł, że jest u siebie i bez ograniczeń
panoszy się po całym mieszkaniu a nawet pozuje do zdjęć. A pies Reksio odzyskał
piękną sierść, jest pełen wigoru, poluje energicznie na goryle domowe (są gumowe
i piszczą), choć niepotrzebnie przytył.
Ostatnio robię znowu więcej zdjęć i zamierzam się teraz nimi
podzielić. Moje biuro jest w jednym z budynków w dawnych zakładach przemysłu
bawełnianego WI-Ma w Łodzi. To skrót od Widzewska Manufaktura. Zakłady powstały
w XIX wieku, przerabiały bawełnę i jak wszystkie łódzkie zakłady włókiennicze
upadły. WI-MA padła jako ostatnia. Teraz działa tutaj mnóstwo małych firm, a w
ostatnim czasie przeniósł się SE-MA-FOR, słynna wytwórnia filmów animowanych,
która w tym roku kończy 70 lat. To tutaj powstał Miś Uszatek i wiele innych
filmów animowanych, głównie lalkowych, dla dzieci i dorosłych. SE-MA-FOR za
swoje produkcje otrzymał mnóstwo nagród, wyróżnień i dwa Oscary. Wytwórnia była
bliska upadłości, ale na szczęście przeżyła. W starym budynku fabrycznym
powstało m.in. muzeum animacji, warte odwiedzenia nie tylko przez dzieci. Byłem,
oglądałem film „Danny Boy” (polecam – można obejrzeć na stronie youtube), a
potem scenografię do tego i innych filmów. No i oczywiście był Miś Uszatek,
Prosiaczek i Króliczki – jakżeby inaczej. A oprócz muzeum ogromne wrażenie
robią stare wnętrza fabryki, klatki schodowe i korytarze pachnące czasami mocno
zamierzchłymi. I z tego względu też polecam. A teraz pora na zdjęcia z tego
dnia. Te w odcieniu szarości to z planu filmu Danny Boy. Ludzie w tym miasteczku byli ludźmi bez głów, więc lalki są kompletne. Głowę miał tylko główny bohater, ale też nie do końca. Zresztą, jak ktoś ciekawy o co tutaj chodziło musi obejrzeć film.
I na koniec przyroda. W ramach majówki było trochę czasu na
zabawę z aparatem. Ciężko mi wybrać zdjęcia do pokazania, bo powstało ich dużo,
ale postaram się ograniczyć. Na tych zdjęciach kończę i wszystkich, którzy
czytają te słowa pozdrawiam.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiF2wJp8VyT2piITyrVjyu7U1tNSAVMAvRBQ7jZZW7qBCtIF4A1OZg_u7r8dHcTKMhzdiH8hmmwAQJwLp-ZeQkHKZ1pPNjE2g00da0l0svIqSGqKo1zsRiVYfHibc5RYbFI0yKjFYJmMMs/s640/DSC_0943.JPG)