Podróże po Stanach
No cóż, nic nie trwa wiecznie. Nasza podróż też kiedyś musiała się skończyć. Ale, podobnie jak rok wcześniej, nie chciało nam się wracać, mimo że tym razem niedosyt był mniejszy. Trzy tygodnie przeleciały błyskawicznie. Znowu wszystkiego było za mało, wszystkie dni mijały za szybko, po każdym pozostał niedosyt.
Ranek to śniadanie z Iloną i Pawłem, po którym życzyliśmy im miłej podróży, oni nam miłego powrotu do domu. Oni wsiedli w samochód i pojechali do Uniwersal Studio, a my, na początek, zostawiliśmy samochód w hotelu i wybraliśmy się pospacerować po centrum Los Angeles. Ostatni dzień to już tylko przestrzeń miejska - centrum Los Angeles, przejazd do Santa Monica, i spacer po słynnym deptaku i molo, a na koniec już tylko lotnisko.
Powyżej Agnieszka w centrum Los Angeles i ja na 3 ulicy w Santa Monica, Od czasu do czasu jakieś zdjęcie ze mną też powstało. Wydaje się, że to wszytko było tak niedawno, a przecież minęło ponad 5 lat. Szmat czasu. Aż się nieraz płakać chce, że ten czas leci tak szybko.
Downtown, czyli ścisłe centrum to dzielnica zadbana i elegancka. Wysokie wieżowce, porządek i jednocześnie duży ład architektoniczny. I ludzie mili. Po raz kolejny doświadczyliśmy uprzejmości, która jest sympatyczna, chyba spontaniczna i nie „interesowna”. Przed hotelem stoi pan w hotelowym uniformie i sympatycznie mówi dzień dobry. Ale może ma takie zadanie – myślimy sobie – żeby hotel był dobrze postrzegany. Ale chwilę potem spaceruje pan z pieskiem i też się uśmiecha i życzy miłego dnia. I nie było to wszystko wymuszone, nachalne, to miłe było. A centrum Los Angeles podobało nam się. Podobnie jak sam spacer, który był wolny, spokojny i miły. Poniżej zdjęcia z pierwszej części spaceru. A na pierwszych dwóch droga, którą jechaliśmy poprzedniego dnia w stronę hotelu. Tylko jak my nią jechaliśmy to była zdecydowanie bardziej zatłoczona. Ale trafiliśmy pod hotel jak po sznurku.
W pobliżu
nowego centrum było centrum starsze nieco. Te budynki mogłyby grać w filmach z
lat 40-tych, czy 50-tych ubiegłego wieku. Tam zabudowa była znacznie starsza,
niższa, bardziej zaniedbana. I wszędzie były sklepy jubilerskie. A główna ulica
w tej części to Broadway.
Ponieważ
pamiątek mieliśmy już dosyć, złota, diamentów i innych klejnotów nie
kupowaliśmy. Zresztą czasu też nie mieliśmy za wiele, bo samochód został w
hotelu, a zbliżał się czas wymeldowania. A i do zobaczenia w Los Angeles
jeszcze nam co nieco zostało. Więc wróciliśmy, oddaliśmy klucz, wsiedliśmy do
autka i pojechaliśmy w miasto, ulicą która już znaliśmy jak własną kieszeń :) czyli Wilshire Bulwar. Postanowiliśmy, że pojedziemy nią
do Santa Monica na trochę dłużej niż 5 minut. Tym razem wiedzieliśmy, ze Wlishire
Bulwar to nie jest krótka ulica i trzeba przejechać przez kilkadziesiąt
skrzyżowań, aby dojechać do oceanu w Santa Monica. Sprawdziłem – ta ulica ma 25 km. I jest to
bardzo ładna ulica. Od początku do końca z jednej i z drugiej strony stoją eleganckie
budynki. Co rusz skrzyżowanie ze światłami. Jazda bezproblemowa. W Santa Monica
najpierw długo szukaliśmy parkingu. W końcu zaparkowaliśmy w samym centrum na
parkingu „waletowym”, gdzie oddaje się kluczyki i panowie odprowadzają samochód
na miejsce. Z parkingu wyszliśmy na główny deptak Santa Monica - trzecią aleję.
Bardzo urocze miejsce, z tak zwanym klimatem. Ozdobą ulicy były drzewa i
roślinne fontanny w kształcie dinozaurów. Do tego restauracje, bary, kawiarnie
i eleganckie sklepy. Podobał nam się ten deptak.
Podobno
jest tutaj drogo. Nie sprawdzaliśmy, bo akurat wszystko co potrzebne nam było
do życia mieliśmy. Ale ceny podobno nie ustępują tym na Rodeo Drive więc można
kupować bez kompleksów, że za tanio J
Pozostało nam iść jeszcze na słynne molo. To miejsce gra w wielu filmach i w tym miejscu kończy się słynna droga 66 z Chicago do San Monica. Obecnie ta droga w wielu miejscach została zastąpiona szybkimi autostradami, ale sentyment do nazwy „Route 66” pozostał.
Molo jest ogromne, może nie tak dzikie i naturalne jak to w Sopocie, ale podobało nam się tam. Konstrukcja jest drewniana, jest tutaj mnóstwo sklepów, są bary, jest wesołe miasteczko. Z daleka, z plaży, widać karuzelę gondolową, czyli tzw. gwiazdę. I do tego jest ładny widok na plażę, miasto i góry otaczające Los Angeles. to był miły relaks na koniec podróży. Dobrze, że miły, szkoda, że na koniec.
Trzeba było jednak wracać. Samoloty już takie są, że nie czekają jak się ktoś spóźni. Więc niechętnie wróciliśmy po samochód i pojechaliśmy na lotnisko. Na parkingu dobra żona ciągle mi dawała znaki, że muszę dać napiwek, gdy człowiek podstawi samochód. No więc nie było wyjścia – dałem.
Droga na lotnisko nie była skomplikowana. Był lekki korek, ale mieliśmy duży zapas czasowy. Normalka – śródmiejska autostrada, wypożyczalnia samochodów, potem rozstanie z naszym wiernym Fordem Focusem, bezpłatny autobus na lotnisko, karty pokładowe itd. A potem spokojne dwa loty i Matiz czekający na nas w Warszawie. Wiernie czekał, ale z żalu, że go nie zabraliśmy ze sobą i z ogromnej tęsknoty za nami, zupełnie rozładował mu się akumulator. Był więc mały kłopot na początku pobytu w Polsce, ale jakoś ten kłopot zwalczyliśmy.
I tak druga nasza podróż do Stanów dobiegła końca. Była pod każdym względem udana, choć nie tak emocjonująca jak pierwsza. Po pierwszej podróży czuliśmy się dużo pewniej. Oczywiście chciałoby się zobaczyć więcej, ale cóż, chyba i tak nieźle nam znowu poszło. I tym razem już nie wyjeżdżaliśmy z takim głębokim niedosytem jak po pierwszej podróży, choć wracać się nam nie chciało. Za Ameryką zatęskniliśmy silniej po roku i wtedy zaczęło się planowanie kolejnej podróży, którą będę opisywał w kolejnych odcinakach. A na koniec krótki fotograficzny przegląd poprzednich dni naszej podróży. Tak po jednym, lub dwóch zdjęciach z każdego dnia.
Dzień
pierwszy - lot do Los Angeles i przejazd w pobliże Disneylandu
Dzień trzeci - Los Angeles i lot do Honolulu
Dzień
drugi - Disneyland
Dzień
czwarty - przelot na Big Island -
największą wyspę Hawajów, i pierwsze spotkanie z wulkanami
Dzień
piąty – hawajskie tropikalne lasy, i teleskopy na Mauna Kea
Dzień
szósty – dzień wulkaniczny
Dzień
siódmy – przez wyspę Big Island i super plaża
Dzień
ósmy – Honolulu, Oahu
Dzień
dziewiąty – Plaże Oahu i kultura Polinezji
Dzień
dziesiąty – łódź podwodna, jeszcze jedna plaża i pożegnanie z Hawajami
Dzień
jedenasty – przelot do Los Angeles i pierwsza trasa przez piękną Kalifornię
Dzień
dwunasty – Sekwoje i Góry Sierra Nevada
Dzień
trzynasty – Dolina Śmierci
Dzień
czternasty – Wokół Las Vegas i pierwsza noc w Las Vegas
Dzień
piętnasty – Las Vegas
Dzień
szesnasty – Bryce Canyon i przepiękna trasa
Dzień
siedemnasty – Capitol Reef i Canyonlands
Dzień
osiemnasty – Mesa Verde
Dzień
dziewiętnasty – Canyon de Chelly i park skamieniałych drzew
Dzień
dwudziesty – Park Joshua Tree i długa podróż do Los Angeles
W ten sposób opis naszej drugiej podróży się kończy. Zapraszam do
następnych odcinków opisujących naszą
kolejną podróż.
I nie tylko
A współczesność
skrzeczy na różnych frontach. Uchodźcy najeżdżają Europę, a Unia Europejska
zachowuje się tak, jakby nie miała granic zewnętrznych, jakby nie było kontroli
granicznej, jakby nie było żadnego zorganizowania. Szczyty, narady, celebry,
które są spóźnione, na których roztrząsa się jak podzielić sześćdziesiąt
tysięcy uchodźców, gdy jest już ich pewnie pół miliona i każdego dnia napływa
kolejnych pięć tysięcy. Przypominając sobie zapowiedzi, które pojawiały się nie
tak znowu dawno, że państwo islamskie będzie przysyłało wraz z uchodźcami nawet
pięciuset bojowników dziennie, można czuć niepokój. A ten niepokój jeszcze wzrasta,
gdy uświadomimy sobie ilu niewinnych ludzi potrafiło zabić dwóch terrorystów na
plaży w Tunezji, czy kilku terrorystów w markecie Kenii. Świat zmierza w bardzo
złym kierunku. Błędy leczy się błędami jeszcze poważniejszymi. Bo błędem było
wspomaganie rewolucji w północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie. Wybitni
analitycy europejscy nie przewidzieli, że po upadku jednego despoty, do głosu
dojdą jeszcze więksi okrutnicy, a państwa legną w gruzach i zapanuje jeden
wielki chaos.
Pisałem ostatnio o chorobie mojego
dobrego teścia. Stan jest nadal bardzo ciężki, ale został po miesiącu wypisany
ze szpitala, zapalenie płuc zostało wyleczone, zaczął jeść, łyka leki, czyli
krótko mówiąc, są istotne postępy. Mam nadzieję, że będzie nadal dzielnie
walczył z chorobą i będzie odnosił dalsze sukcesy. My pomagamy mu w tym jak
tylko możemy. Jeden pokój zamieniliśmy w salę szpitalną z łóżkiem
rehabilitacyjnym, koncentratorem tlenu i różnymi różnościami i powoli nabywamy
umiejętności wykwalifikowanych pielęgniarek i salowych jednocześnie.
Mój dobry teść zawsze lubił, a
zwłaszcza lubił wtedy gdy biesiadowaliśmy, opowiadać historie wojenne. W czasie
wojny był młodym chłopakiem. Niejedno
widział, niejedno przeżył i nieraz otarł się o śmierć. Zapewniłem go dzisiaj,
że stanie się współautorem mojego bloga. Kiedyś nagrałem kilka jego opowiadań z
czasów wojny i pozwolę sobie zacytować dokładnie jedno z jego opowiadań.
„Więc Idę sobie, a za mną idzie jeden ten syn tej wdowy, co to o niej
opowiadałem i z takim młodszym bratem. I tak sobie szliśmy - ja pierwszy, oni za mną. Ja
szłem z tej strony od kościoła w stronę no … no tam … od południa. A one mnie minęły i weszły na podwórko … do
tam…, do, do …. Wziątek się nazywał ten,
czy jakoś, nie pamiętam . Mnie minęły jakieś 20 już metrów zanim weszły na to
podwórko, a ja pomału szłem w tamtą stronę , zatrzymywałem się, więc byłem z
tyłu. Doszłem do tego podwórka. I ten starszy mówi – Czesiek, Czesiek choć no, choć no. No to ja poszłem , poleciałem tam do nich, co
on tam, se myślę, co on chce. I tak
było. A on już był przygotowany. Kamień w ręce miał i uderzył mnie tu w głowę. To
jeszcze do dzisiaj mam tu szramę. Tutaj, na czubku głowy - jak mnie uderzył
rozciął mi tę głowę. Krew mi zaczęła lecieć. I od razu, oni od razu uciekli na
ulicę z tego podwórka i szli, …. i tam …. w stronę domów w tamtą stronę
lecieli. A ja za nimi wyleciałem. A ja miałem proc. I …. i kamień wziąłem i z
tej procy strzeliłem i też go trafiłem w głowę… tego, tego starszego. A Niemiec był na mieszkaniu nie na komisariacie, tylko w
polskiej rodzinie mieszkanie wynajmował. On tam nie płacił. … Ponikowskie się nazywali ci ludzie. I siedział
w oknie, okno było otwarte, siedział w oknie i on to widział. Nie widział co się stało na podwórku, tylko widział jak
oni uciekali, a ja za nimi wyleciałem i
z tej procy strzeliłem i trafiłem tego, …., tego jednego. I on od razu „komm”. A ja od niego byłem tak … ja wiem … dziesięć
metrów, piętnaście metrów, od tego Niemca. „Komm”. Ja się oglądam – Niemiec. Idę do niego. A jak to na wsi, są te ogródki przed domem. I tam te kwiatki tam są w tym
ogródku. I jak ja doszłem naprzeciwko niego. A on „halt”. Stanąłem. I on był bez munduru, tylko
w koszuli, miał na sobie koszulę. I rozumiesz, maca się. Nie ma pistoletu. Ja
tak zmiarkowałem, że nie ma pistoletu. I
mówi znowu „halt” i wyszedł z okna i poszedł tam do pokoju, wziął pistolet,
przychodzi z powrotem w to okno i mi
celuje w głowę. Z tego pistoletu. Ale
nie miał sumienia strzelić. Nie miał sumienia. No bo, no … chłopak, no… dziecko. I w tym ogródku, w te kwiaty mówi
„katze, katze, katze” i pokazuje mi paluchem, żebym ja szukał kota. W tym ogródku. Ale ja nie szukam kota, tylko patrzę w niego.
I on i jego to zdenerwowało, no i tak myślę, nie miał sumienia mnie zabić jak
ja na niego patrzyłem. I mówi „raus”. Ale człowiek był taki, wiesz taki,
wycwaniony. Że nie uciekałem ulicą, tylko pod płot, zaraz, pod płot, i przy płocie, przy bramach, przy
płocie, tak że on mnie nie widział, bo on by strzelił do mnie wtedy. I zabił by
mnie, ale tak się stało jak się stało. Ja uciekłem. On tam został. I tak, i tak
mnie minęła śmierć”
Ciekawa historia - prawda. Choć powyższy tekst pisany nie ma dramaturgii
żywej wypowiedzi. A trzeba przyznać, że
teść perfekcyjnie w swoich opowieściach dawkował napięcie. Mógłby być lektorem
w słuchowiskach radiowych. Miał duży talent. Na razie nic nie mówi. Ale może
jeszcze przemówi. Mamy ciągle taką nadzieję.
I w ten sposób część „i nie tylko” jest znowu bez obrazków.