Podróże po Stanach
Na początek zdjęcie, które wybrałem
jako wizytówkę czternastego dnia podróży
Nasz plan zakładał, ze tego dnia
dojedziemy do Las Vegas i spróbujemy wygrać jakąś większą sumkę. Las Vegas
bardzo nam się podobało, gdy byliśmy tam w czasie naszej pierwszej podróży. A
okolice Las Vegas są bardzo ciekawe. I nie jest to tylko Dolina Śmierci. Blisko
Las Vegas jest kilka parków krajobrazowych, które mają status parków stanowych.
My wybraliśmy dwa - Red Rock Canyon i Valley of Fire, czyli Dolinę Ognia. Był to
dobry wybór.
Ruszyliśmy
o 8 rano i raz jeszcze przejechaliśmy przez Dolinę Śmierci, choć innymi drogami
niż poprzedniego dnia. Bo po pierwsze, bardzo nam się ta dolina podoba, a po
drugie, było to po drodze. No bardzo ładnie. Park Narodowy Doliny Śmierci wytyczony
jest na obszarze mniej więcej 100 x 200 kilometrów a więc jest to ogromny
obszar. Na mapie poniżej zaznaczyłem trasę dnia – od miejscowości Beatty do Las
Vegas
Z
mapy wynika, że przejechaliśmy tego dnia aż 550 km, mimo że byliśmy cały czas w
okolicach Las Vegas. Troszkę nie doceniłem faktu, że trasa wyglądająca
niepozornie na mapie może być jednak całkiem długa. Przez to niedocenienie, nie
najlepiej rozłożyliśmy czas i w Dolinie Ognia byliśmy zdecydowanie za krótko. Ale po kolei. Najpierw ruszyliśmy przez pustą
Dolinę Śmierci do najpiękniejszego punktu widokowego w tej dolinie - do
Zabrinskie Point. Drugi pełnoprawny kierowca tym razem jechał samochodem znacznie
dłużej. Mijał się z ciężarówkami, przejeżdżał przez skrzyżowania i rozjazdy,
wjechał na parking, zaparkował, a po wyjściu z samochodu był bardzo z siebie
zadowolony. Promieniał wewnętrzną radością, że on taki mały zapanował nad takim
dużym autem z automatyczną skrzynią biegów. Dolina Śmierci była niezmiennie
ładna. Duże, puste przestrzenie porośnięte
małymi kępkami roślin, albo miejsca całkowicie pozbawione roślin.
Powyżej zielona część Doliny, a poniżej
kilka zdjęć z punktu widokowego Zabriskie Point. Tutaj krajobrazy pozbawione
są koloru zielonego. Jest kolor biały, czekoladowy, brązowy, różne odcienie
żółtego, ale zielonego ani śladu. Ale widoki niezwykłe. Choć zapewne znajdą się
i tacy, których widoki tego typu nie zachwycają. Nas zachwycały i chyba nie
tylko nas, bo w tym miejscu turystów jest zawsze najwięcej.
Nieźle się żona prezentowała w tych plenerach. Temperatura była już bardzo wysoka, ale nie była zabijająca jak poprzedniego dnia.
A potem, przed dalszą drogą do Red Rock
Canyon przejechaliśmy jeszcze drogą 20 mułów, którą też jechaliśmy rok
wcześniej. Droga ta zachwyciła mnie wówczas tak mocno, że właśnie tutaj
pomyślałem, że nie chcę, żeby nasza pierwsza amerykańska podróż była podróżą
życia, że chcę odbyć jeszcze choć raz podobną podróż, że krótko mówiąc, chcę
jeszcze raz wrócić do Stanów.
Droga
20 mułów to droga gruntowa, jednokierunkowa, biegnąca przez suche, pozbawione
roślin żółte góry, widoczne z Zabrinskie Point. Można ją bez trudu przejechać
samochodem osobowym i naprawdę warto to zrobić. Zapewne nie spotka się tam
nikogo, i znakomicie można w tym miejscu poczuć atmosferę Doliny Śmierci,
poczuć to co czuli pionierzy, którzy przemierzali tę pozbawioną wody dolinę,
gdy nie było jeszcze dróg asfaltowych i hoteli. Niektórzy zdobyli tu majątek bo
w Dolinie Śmierci było złoto, ale dla wielu z nich było to spotkanie ze
Śmiercią. Nazwa doliny nie wzięła się z niczego.
Droga do Red Rock
Canyon była cały czas bardzo ładna. Turystów mało, krajobrazy surowe, ale piękne, drogi
proste, a roślinność uboga. Spośród roślin na plan pierwszy wysuwały się drzewa
Joshua Tree, rodzaj palm, gdzie pień jest pokaźny, a liście nad wyraz skromne. Trafiały
się też kaktusy. Co jakiś czas trzeba się było zatrzymać, żeby zrobić jakieś
zdjęcie. Bez tego nie miał bym co wkleić do mojego bloga. Niektóre zdjęcia lepiej wyglądają jako czarno - białe, więc pozwoliłem sobie zamieścić kilka takich właśnie.
A poniżej już zdjęcia
z Red Rock Canyon – parku krajobrazowego w okolicach Las Vegas. Nie jest opisany w
przewodniku Pascala, ale to piękne miejsce. Warto tam pojechać będąc blisko. Poprowadzona
jest przez ten park 20 kilometrowa trasa, z punktami widokowymi, gdzie można
zatrzymać samochód i pospacerować ścieżkami. Na plan pierwszy wysuwa się w tym
parku grupa czerwonych skał - są to podobno skamieniałe wydmy. A niech tam.
Ważne, że ładnie wyglądają
Akurat jak tam
byliśmy, to duża ekipa filmowa kręciła materiał do teledysku. Młodziutka i
ładna gwiazdka śpiewała na tle kanionu w króciutkiej sukience, a wentylator
dawał efekt wiatru. Co ciekawe ekipa zajęła jeden kątek, ani oni nie
przeszkadzali turystom, ani turyści im. Na gwiazdach znam się średnio, ale Agnieszka,
która zna się na gwiazdach znacznie lepiej, tej gwiazdy też nie rozpoznała.
Może była to dopiero gwiazda wschodząca. Kanion bardzo nam się podobał, góry
bardzo ładne, dużo ciekawych roślin, juki, kaktusy, kolorowe skały, wysokie
szczyty. Ładnie.
Jeżdżąc wytyczoną
trasą i podziwiając kolejne widoki nie sposób było po raz kolejny nie pomyśleć
ciepło o tym, jak znakomicie w Stanach są udostępnione ciekawe miejsca
turystom. W każdym punkcie widokowym jest parking i kibelek, w niektórych są
dodatkowo miejsca biwakowe, gdzie są stoły, przy których można usiąść,
przygotować jakiś posiłek i zjeść. Osobne miejsca parkingowe (zawsze) dla niepełnosprawnych.
Kibelki też zrobione tak, żeby i niepełnosprawny skorzystał i bez nieprzyjemnego zapachu. Opłaty za wjazd do
parku są umiarkowane. Ten zwiedziliśmy w ramach naszej rocznej karty wstępu, z
której korzystamy już drugi rok i która nas kosztowała 80 $. Dla tych co takiej
karty nie mieli, bilet kosztował 7 $ od samochodu. I widać, że w przypadku
parków narodowych amerykanie nie są nastawieni na zarabianie pieniędzy, ale
chyba celem nadrzędnym jest popularyzacja przyrody. W takim Parku Sekwoi – stoi sobie
strażnik przy Generale Shermanie i prowadzi rozmowy z turystami, którzy mają
jakieś pytania i co jakiś czas głośno mówi, że za 5 minut to on będzie
opowiadał o sekwojach i Shermanie w szczególności i po 5 minutach rozpoczyna
wykład. W każdym parku narodowym jest jedno lub więcej Visitor Center. I tam
strażnicy są po to żeby rozmawiać, tłumaczyć, wyjaśniać. Co zobaczyć, ile to
zajmie czasu, czy trasa jest łatwa, czy trudna.
Następnym celem podróży była dolina
Valley od Fire – dolina ognia – z drugiej strony Las Vegas. Jechaliśmy do niej
taką jakby obwodnicą miasta. Bardzo porządna, szybka, wielopasmowa droga. Jazda
bez problemów. Las Vegas z każdej strony zaczyna się od osiedli domków
jednorodzinnych. Nie ma żadnego bałaganu na obrzeżach miasta. Piękne otwarte
przestrzenie i nagle miasto zaczynające się od osiedli domków jednorodzinnych.
Domki stoją w osiedlach - otoczonych murowanymi ogrodzeniami, jest to zabudowa
tupu szeregowego. Ale domki są bardzo ładne, estetyczne, pokryte jasną
dachówką. Po drodze dojrzeliśmy market, więc bardzo elegancko zjechaliśmy do
niego, zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy na naszą drogę. Dolina Ognia położona
jest blisko zalewu Lake Mead utworzonego przez największą tamę w Ameryce –
Zaporę Hoovera. Zapory nie mieliśmy w planie, ale byliśmy tak blisko niej, ona
taka duża i największa, więc do niej podjechaliśmy. Trochę dobrze, ale bardziej
źle, bo nie mieliśmy już wiele czasu w Dolinie Ognia. A zapora jak
zapora. Żeby ją zobaczyć w pełnej krasie trzeba wykupić bilet. Wtedy zwiedza
się również elektrownię wodną. Ale my nie mieliśmy już tyle czasu. Budowa
zapory przyczyniła się do powstania Las Vegas. Robotnicy musieli gdzieś
mieszkać, musieli się najeść i zabawić. I tak powstało miasto rozrywki. Zapora zbudowana została na granicy stanów Arizona i
Nevady 48 km od Las Vegas. W chwili ukończenia w 1936 roku była największą
elektrownią wodną na świecie i największą konstrukcją betonową. Obecnie spadła
na 38 pozycję. Ma 224 metry wysokości i długość 379 metrów. Powyżej zapory utworzyło
się sztuczne jezioro Lake Mead, o powierzchni 639 km2. Jezioro ma 35
km3 objętości wodnej, a długość sięga 177 kilometrów. Wokół jeziora
znajduje się park krajobrazowy, o statusie parku stanowego.
Tama to oczywiście obiekt strategiczny, o wysadzeniu
którego marzy zapewne niejeden terrorysta. Dlatego wjazd na tamę poprzedzony był
kontrolą każdego samochodu, który zamierzał przejechać tamą na drugą stronę.
Gdy tam byliśmy, obok tamy stał sobie prawie już gotowy most, który obecnie
przejął ruch samochodowy na drugi brzeg rzeki Kolorado. W ten sposób tama stała
się bezpieczniejsza.
Trochę mi się pokręciło i byłem przekonany, że od zapory do Doliny Ognia dojedziemy w mig. A niestety było to co najmniej jeszcze 100 kilometrów. A przy zaporze zeszło sporo czasu, bo tam była najpierw wspomniana kontrola bezpieczeństwa, czy nie wieziemy bomby, potem korek drogowy, parkowanie na specjalnym parkingu, spacer na zaporę. Niestety żeby dobrze zobaczyć zaporę trzeba kupić bilet. Pełna opcja ze zwiedzaniem elektrowni wodnej kosztowała 30 $ od osoby więc nie skorzystaliśmy. Konstrukcja robiła wrażenie, choć z drugiej strony ten sztuczny obiekt nie pasował do krajobrazu.
Poniżej jezioro Mead i sympatyczne osiedle domków jednorodzinnych typowe dla okolic Las Vegas.
Droga do Doliny Ognia
przez dłuższy czas biegła obok jeziora Lake Mead. To kolejny park krajobrazowy
do którego wjazd jest płatny (ale nasza karta i tutaj była ważna). Woda w
jeziorze była dziwnie niebieska, wszędzie wokół jeziora były góry, tereny
krajobrazowo bardzo ładne. A potem droga skręciła bardziej na północ i
wjechaliśmy w znacznie wyższe pasma górskie, które zachwycały dziwnymi kolorami
i kształtami.
Nie było nawet krótkiego odcinka, który
by nie zachwycał. A Dolina Ognia to czerwone, wspaniałe skały. W zachodzącym
słońcu wyglądały szczególnie ogniście. Skały w niektórych miejscach wyglądały
tak jakby rzeczywiście płonęły. Bardzo urozmaicone formy. Zarówno pojedyncze
wysokie skały jak i całe masywy postrzępione na górze, z olbrzymią ilością
dziur, które przypominały ser szwajcarski.
Zatrzymywaliśmy się często, choć czas płynął
nieubłaganie i stało się oczywiste, że do Las Vegas będziemy już wjeżdżać po
ciemku. Zrobiliśmy sobie kilka wycieczek pieszych pomiędzy skałami. Dużo
ładnych roślin, pod stopami czerwony, bardzo drobny piasek, na skałach w jednym
miejscu rysunki namalowane przez Indian. Jest to miejsce, które nie jest
opisane w większości przewodników a nie ustępuje za grosz urodzie najbardziej
popularnym parkom narodowym. Nie jest to bardzo duży park. Rozciąga się na
obszarze jakichś 30 kilometrów, no ale cała okolica jest prawie tak samo ładna.
Poniżej skalna głowa i oczy śledzące
wszystkich i wszystko, a na kolejnych dwóch zdjęciach naskalne rysunki
mieszkających tu kiedyś plemion indiańskich.
Dzielna turystka maszerująca samotnie
wśród skał, nieprzejmująca się zachodzącym słońcem i dzikimi zwierzętami, które
o tej porze myślały już zapewne o tym żeby coś upolować.
I
ostatnie już zdjęcia malowniczych krajobrazów i pięknej pustej drogi. Dolina
Ognia podobnie jak Dolina Śmierci na nadmiar turystów nie narzeka. Spotkaliśmy
w niej kilka zaledwie osób. Kasyna i Hotele Las Vegas są najwyraźniej dla turystów
dużo bardziej interesujące, niż okoliczne atrakcje przyrodnicze.
Pozostało dojechać do
Las Vegas, a pozostało do przejechania jeszcze około 70 km. Wjeżdżaliśmy tuż przed 21 i było już zupełnie ciemno.
Dojeżdżając do miasta, widać już z daleka jedno wielki morze świateł. Piękny
widok. Ale wjeżdżaliśmy z emocjami. Straszny ruch. Nawet radio wyłączyłem, żeby
się skupić. (radio mieliśmy znakomite, satelitarne, zawsze dobrze było słychać;
a słuchaliśmy głównie trzech kanałów – Franka Sinatry, gdzie śpiewa on i jemu
podobni, Elvisa Presleya i muzyki poważnej). Rozjazdy, dojazdy i wszyscy gnali
jak szaleni. Ale udało się zjechać i dojechać, chociaż przejeżdżaliśmy przez
ścisłe centrum z tłokiem samochodowym i ludzkim.
Naszym hotelem w tym
roku był Imperial Palace, w samym środku ulicy Las Vegas Blvd Strip – ulicy,
gdzie są największe i najbardziej znane hotele w mieście. Bezpośrednio obok
naszego hotelu były takie znane hotele jak: Venetian, Casino Royale, Mirage,
Caesars Palace, Treasure Island. Tym razem chcąc znaleźć się w centrum Strip
nie musieliśmy nigdzie ani dochodzić ani dojeżdżać. Hotel, jak wszystkie hotele
w centrum był bardzo duży, miał 2640 pokoi, miał ogromne kasyno, sklepy,
przejeżdżała przez hotel i miała w nim przystanek kolejka jednoszynowa. Do
parkingu wjechaliśmy, znalazło się miejsce, a potem po dłuższej wędrówce: przez
aleje ze sklepami, przez całe kasyno - strasznie gwarne, wypełnione tłumami -
doszliśmy do recepcji. Tam z trudem się dogadaliśmy, bo pani nie dość, że
mówiła po angielsku, to harmider wszystko zagłuszał. Pokój był bardzo duży, elegancki,
miał co najmniej 40 metrów kwadratowych. W pokoju była ogromna wanna dla dwóch
osób, ale jak ktoś wolał kąpać się indywidualnie i w zaciszu łazienki, to w
łazience była druga wanna, mniejsza. Na ścianach wisiały ładne obrazy, na
suficie były ogromne lustra, które dodatkowo powiększały przestrzeń. I był to
najtańszy hotel na naszej trasie – cena za jedną noc, za pokój (nie za osobę) wynosiła
30 $ czyli około 100 zł.
Odpoczęliśmy chwilkę i
wyruszyliśmy rzecz jasna na wieczorny spacer. Las Vegas zasługuje z całą
pewnością na odwiedziny. Mimo, że najbardziej odpowiadają mi puste
przestrzenie, brak ludzi, pustka, dzikie krajobrazy bez śladów działalności człowieka,
to jednak Las Vegas bardzo mi się podobało. To miejsce robi wrażenie. Specyficzna,
ciekawa atmosfera.
Obejrzeliśmy nawet
jeden pokaz, który nas ominął w tamtym roku – wybuchający wulkan w hotelu
Mirage, a dokładnie przed hotelem. Wulkan stoi w wodzie, duży zbiornik wodny, wokół palmy,
wodospady, takie to różne urozmaicenia są w otoczeniu wulkanu, który wieczorami
kilka razy wybucha. Bardzo ładne widowisko. Dużo ognia buchającego z krateru i
ścian wulkanu, wybuchy ognia na wodzie, do tego „bębnista” nakręcająca nastrój
muzyka. Podobało nam się. To jedna z atrakcji dostępnych z ulicy dla każdego
przechodnia. Przy hotelu Treasure Island, który też był w pobliżu naszego
hotelu, organizowany jest z kolei wieczorami pokaz walk piratów. W związku z
tym, przed hotelem jest duży zbiornik wodny, gdzie pływają dwa duże statki
pirackie. Tych zbiorników wodnych jest zresztą więcej, a największy przed
hotelem Bellagio gdzie można zobaczyć pokaz tańczących fontann. Fontanny
zostawiliśmy sobie na następny dzień, a pokazy walk pirackich mieliśmy jeszcze
zaliczyć tego wieczoru. Ale godziny tego pokazu nie były dobrze dopasowane do
naszego zmęczenia. Więc walk piratów jednak nie widzieliśmy. Trochę szkoda, bo
pewnie już nie zobaczymy ich nigdy. Ile razy można jeździć do Las Vegas.
Poniżej zdjęcia statków czekających na
piratów i wulkanu, który stoi w centrum Las Vegas i wybucha wieczorami z dużą
regularnością.
I ostatnie już zdjęcie – eleganckiego
sklepu, obok hotelu „cesarskiego”, gdzie wszystko ma nawiązywać do architektury
Rzymu z okresu cesarzy rzymskich. Sklep drogi więc nic w nim nie kupowaliśmy.
Obok sklepu jest zbudowana w skali 1:1 rzymska fontanna Di Trevi.
Po pokazie wystarczył jeden kroczek
przez gwarną ulicę i byliśmy w hotelu. Jeszcze tego dnia nie graliśmy, więc
bogatsi, ani biedniejsi nie byliśmy.
I nie tylko
A dzisiaj, tu i
teraz mamy rok 2015 i Święta Wielkanocne. Czas zmienił się na letni i jest już
wiosna. Od naszej podróży minęło prawie 5 lat.
Ostatnia zima była wyjątkowo łagodna. Dużych mrozów nie było wcale, temperatura jak na
zimę była bardzo przyjazna, a śniegu było jak na lekarstwo. Budżety miast, gmin
zaoszczędziły w tym roku na odśnieżaniu bardzo dużo pieniędzy. Już w lutym i w
marcu temperatury były wysokie, wcześniej niż zwykle przyleciały ptaki, zakwitły
pierwsze kwiatki, można było zacząć sezon działkowy, z czego szczególnie
uciszył się pies.
Zaczął się zatem sezon na
zdjęcia wiosenne. Pierwsze bazie, pierwsze kwiatki.
I gdy wydawało
się, że wiosna przyszła na dobre, powróciła zima. Na początku kwietnia zrobiło
się wietrznie i zimno, temperatura zaczęła w nocy spadać poniżej zera, pada
deszcz, śnieg z deszczem, sam śnieg, z nieba lecą też krupy śnieżne i grad. Na
ulice wyjechały pługi, a auta przed drogą znowu trzeba było odśnieżać. I takie
też – bardziej zimowe niż wiosenne klimaty - towarzyszyły tegorocznym Świętom Wielkanocnym.
Ale były to bardzo miłe święta,
spędzone inaczej niż zazwyczaj. Marta z Arkiem zaprosili nas na swoją działkę, do
swojego działkowego domku, który został pięknie wykończony i stał się pięknym,
przytulnym i ciepłym domkiem. Przyjechali też rzecz jasna rodzice Arka, oraz moi
teściowie. Było bardzo miło, potraw i napojów było pod dostatkiem, wszystko
było pyszne i pięknie podane.
Pogoda co prawda
była bardziej zimowa niż wiosenna, ale w domku było ciepło, a i na krótki spacer
też można było się wybrać, bo nie było wiatru. Marta pokazała swojemu dziadkowi
całą działkę. Co prawda całkowicie stracił wzrok, ale maszerował bardzo dzielnie
i dokładnie wszystko zwiedzał. Brał do ręki gałązki roślin, wąchał jak pachną
podawane mu roślinki i był z tego zwiedzania zadowolony.
Bardzo udany dzień. Można powiedzieć, że Gospodarze spisali się na medal.